Kochany Jerzy,
Sądziliśmy, że wrócimy [z żoną Janiną] jeszcze do Krakowa, ale to wysoce wątpliwe. Perypetii tego ostatniego miesiąca nie spisać na wołowej skórze. Ciernista droga. W dodatku chorowałem i ciągle kwękam, a poza tym napatrzyłem się na taką ilość najwyższego gatunku draństwa i łobuzerii, że rzygać się chce. […]
No cóż, mój miły, trzymaj się i pisz dobrze. Wyjadę z żalem i nostalgią, bo bardzo jestem do kraju przywiązany. Myślę, że nie powinno to mi zrobić źle. Czad tych lat okupacji trzeba jakoś przewietrzyć. Nie mam bynajmniej zamiaru zrywać z krajem i nie tak łatwo zrywa się z krajem, jak to wyobraża sobie wielu.
Warszawa, 24 listopada
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
New York to wielkie szantany, ale skończona bzdura: nie można przecie traktować poważnie czegoś, co wygląda jak jarmark albo wesołe miasteczko (reklama: twarz młodzieńca wielkości czterech pięter, z którego ust co parę sekund wychodzi prawdziwy dym). Pejzaż amerykański pomiędzy New Yorkiem i Waszyngtonem: jałowa ziemia zarośnięta chwastami i kawałkami lasu, który wygląda jak poszycie puszczy – i kominy, cysterny, tory, dźwigary, stocznie, neony, stada błyszczących, kolorowych samochodów – szczyt niezwiązania człowieka z ziemią, abstrakcyjne gospodarstwo, błyszcząca drogeria ustawiona na dzikim polu. Trudności mieszkaniowe w New Yorku prawie nie do przezwyciężenia. Nic nie możemy znaleźć. Kwitnie racket, czyli łupiestwo odstępnego. Byliśmy nieszczęśliwi z powodów komunikacyjnych: nic nie jest tak jak w Europie. Ale aklimatyzujemy się i po pewnym czasie można tu żyć równie spokojnie jak w Krakowie, bo wszystkie czynności zdawkowe wykonuje się automatycznie. Jedyna rzecz kretyńska jeszcze nas wyprowadza z równowagi: auta policyjne i ambulanse pogotowia używają tu syren, dokładnie takich, jakimi w Warszawie obwoływało się alarm lotniczy.
Nowy Jork, 1 kwietnia
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Jestem radcą konsulatu w New Yorku i nie wzbudza mego zachwytu ten status urzędnika. Pocieszam się myślą, że – żeby utrzymać się w Polsce – musiałem też robić dużo rzeczy nudnych, a pisanie listów po angielsku też jest przynajmniej wprawą. Uważam zresztą, że na urzędniczenie szkoda czasu (chociaż nie jestem ograniczony godzinami i mogę pracować, kiedy mi się podoba) – będę starał się zrobić coś konkretnego. Dążę do tego, aby stworzyć specjalną obsługę informowania kraju o życiu literackim, artystycznym i naukowym Ameryki – może mi się to uda. Walczę o kąski pieniędzy, żebym mógł posyłać Związki Literatów (oczywiście do Krakowa) książki i czasopisma, ale trudna to sprawa, róbcie o to gwałt w pismach. Najbardziej haniebne jest, że nie można stąd posyłać książek i czasopism pocztą – jacyś szkodnicy starają się w Polsce wydawać rozporządzenia uniemożliwiające przesyłanie z zagranicy druków, jakby w tych drukach diabli wiedzą jakie były wywrotowe hasła. Niewątpliwie Związek i wszystkie organizacje pokrewne powinny walczyć o to, aby książki i czasopisma, adresowane na te instytucje i na uniwersytety, miały pełne prawo pocztowej przesyłki. Polecam Ci, Jerzy, tę sprawę, naprawdę warto się nią zająć i cisnąć, póki nie będzie to określone czarno na białym. – Wtedy by kraj dostał wiele książek. Druga kwestia, to posyłanie tutaj książek: mam nawiązane stosunki z wydawcami, którzy zdradzają ogromne zainteresowanie produkcją polską. Niestety, mimo że pisałem do Borejszy – mam puste ręce. Nie dostałem ani Twojej książki, ani Gojawiczyńskiej, ani Szmaglewskiej, ani Brezy, ani Dygata. Nie przesłano mi ani jednego egzemplarza mojej książki – przypadkiem ktoś przywiózł jeden do Londynu. Bardzo to źle. Chyba w interesie literatów leży trafienie na rynek zagraniczny? Liczę na Ciebie, że zrobisz gwałt. A dlaczego nikt mi nie przyśle maszynopisów?
Nowy Jork, 1 kwietnia
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Ameryka. Statua Wolności, na której jest napis: przyjdźcie do mnie wszyscy bezdomni…
Przejechaliśmy wprawdzie daleko od niej, ale wiem, że taki napis jest. W ogóle zajechaliśmy nieelegancko, ale cóż, nie znaliśmy się na tych elegancjach i nie byliśmy obrażeni. […]
Manhattan, który Indianie sprzedali Holendrom za 24 dolary – jest centrem Nowego Jorku. Czy nie dziwne jest mieszkać w Manhattanie i nawet co dzień się temu nie dziwić.
Pierwsze wrażenie z drapaczy jest raczej słabe. Niby wiadomo, że dom może być bardzo wysoki, a poza tym widywało się to w kinie. To, że życie w głębokich kanionach ulic poprzecznych do piątej, szóstej lub innej alei lub Broadwayu – jest piekłem – odkrywa się od razu. Tłum, który mieszka na dwunastych, dwudziestych piątych i trzydziestych których piętrach – kiedy jednocześnie znajdzie się na jednoplanowych, bądź co bądź, chodnikach w porze lunchu lub opuszczając biura i sklepy o 6-ej – staje się czymś podobnym do wód oceanu, zwartą, mięsistą, nieustępliwą masą, która bez przerwy podrzuca cię i poszturchuje.
A weź uwagę, że w tym tłumie pełno jest „milusich” najróżniejszych typów płci obojga. Z początku patrzy się na te dziewczyny o puszystych lokach na ramionach (warunek sine qua non) i karmionych ustach, odpasionych, o białoróżowych cerach i migdałowych oczach, na wysokich, strzelistych nogach – z zachwytem. Rzeczywiście piękna rasa. Ale coś cie w tym hollywoodzkim wyglądzie niepokoi. Coś jest tam nie tak, czegoś jest brak lub czegoś jest za dużo. Ale nie wiadomo z początku. […]
I dopiero po paru miesiącach widzisz, że wszystkie one to sex, tylko płeć. […] Duszy nie ma, panie dobrodzieju, duszy!! […]
Nowy Jork, 25 lipca
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Waszyngtoński klimat nadal zbija nas z nóg, mimo że jest druga połowa września. Od maja coś w rodzaju ruskiej łaźni. Ze względu na szybkie oblewanie się potem ruchliwość nasza w Waszyngtonie minimalna […]. Zresztą ta stolica wielkiego imperium nie nastręcza żadnych pokus. Kilometrami ciągnące się zielone aleje, tysiące domków z białymi kolumienkami i od czasu do czasu wspaniałe, zbyt wystawne gmachy hoteli, tudzież urzędowych budynków, centrum ubogie i prowincjonalne zamieszkane przez Murzynów, neon[y] i filmy cowbojskie, a razem najbardziej prowincjonalna ze stolic świata, przybrana w błyskotki cywilizacji. Od czasu do czasu jeżdżę do New Yorku […]. Znam masę ludzi, ale jakoś nie podtrzymuję stosunków towarzyskich: wszystko to odbywa się jakąś drogą meteoru, spotkań, rozmów i rozstań. Zresztą gdybym oprócz siedzenia w ambasadzie i w jej okolicach do piątej (z przerwą na lunch) uprawiał tzw. bywanie (na szczęście w Ameryce stosuje się to minimalnie), tobym wkrótce zwariował, tyle mojego co pracuję od ósmej wieczór do pierwszej. Atmosfera tego kraju jest nieobowiązująca, zdarzające się od czasu do czasu cocktail partie polegają na tym, że stoi się w tłumie ze szklanką whisky and soda i papla z sąsiadami, co można znieść. Brak pijaństwa. Brak teatru. Brak rozpusty. […]
Ceny są już niebotyczne i stale rosną, ilość głupoty unoszącej się w powietrzu przerażająca. Nie wiem, ku czemu to wszystko zmierza. System urabiania opinii publicznej w takich krajach jak Polska jest dziecinny w porównaniu z amerykańską perfekcją, metody służb bezpieczeństwa mają się jak okres kamienia łupanego do wieku XIX. Tu nic nie jest widzialne, wszystko jest głęboko ukryte za kulisami. Cóż za skomplikowany mechanizm. Moja długa, siwa broda przedłużyła się w Ameryce o piętnaście cali.
Waszyngton, 20 września
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Dziś poszliśmy na piątą do „Czytelnika” na ową uroczystość wręczenia nagrody „Odrodzenia” Andrzejewskiemu za „Popiół i diament” – ten paszkwil na młodzież polską, na Polskę w ogóle, nazywany powszechnie „Gówno i zamęt”. Trudno opisać monstrualną nudę uroczystości, chociaż urządzono w tym roku wszystko lepiej niż w zeszłym. Zamiast stołu w podkowę rozstawiono małe czarne stoliki. Zamiast ciastek i lodów, których nikt wówczas prawie nie tknął, takie były ohydne, dali niezłe „petit-foury”, dobrą kawę i jakie takie mrożone wino. Jury w pełnym składzie siedziało przy stole i nadano imprezie charakter posiedzenia, na którym wypowiadali się wszyscy sędziowie bez wyjątku. Przy tym mówiono nie tylko o nagrodzonym, ale i o kontrkandydatach, i ta innowacja bardzo mi się podobała. Stąd można było się od razu zorientować, że za Andrzejewskim głosowali: Kleiner, Nałkowska, Breza, Iwaszkiewicz, za innymi (lub za Borowskim) Krzyżanowski, Wyka; Żółkiewski prawdopodobnie za Kottem. Breza mówił o entuzjazmie, jaki wzbudził Andrzejewski u czytelników – wszystko nieprawda; wzbudził entuzjazm tylko u ludzi rządu i to nie wszystkich, i u komunistów – i to nie wszystkich. [...] Wśród gości nie było prawie literatów (oprócz Tuwima).
Warszawa, 22 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Współczesność jest zakłamana, historia fałszowana.
Znajdujemy się w sytuacji, w której my, polscy pisarze, z całą, na jaką nas stać, siłą i stanowczością powinniśmy uderzyć na alarm, ponieważ sam byt polskiej twórczości i polskiej kultury jest zagrożony. [...]
Od wielu lat nie zabierałem głosu publicznie, ale teraz z całą odpowiedzialnością, na jaką mnie stać, chcę powiedzieć, że w Polsce, wbrew oficjalnym raportom, sprawozdaniom i relacjom, dzieją się rzeczy przeciwne podstawowym prawom egzystencji społecznej, politycznej i moralnej. Wcale mi, doprawdy, nielekko to powiedzieć i takie oskarżenie podnieść.
Uważam jednak, że uczynić to jest moim obowiązkiem i to tu, teraz, bo nie mam możliwości przemawiania publicznie gdzie indziej. (długotrwałe oklaski)
Warszawa, 29 lutego
Marzec ’68. Między tragedią a podłością, wstęp, wybór i oprac. Grzegorz Sołtysiak i Józef Stępień, Warszawa 1998.
W grudniu ub. roku J. Andrzejewski złożył w Wydawnictwie „Czytelnik” maszynopis utworu pt. Apelacja, proponując, aby wydawnictwo przyjęło ten utwór zamiast 15-arkuszowej powieści o tematyce współczesnej, na którą J. Andrzejewski podpisał z „Czytelnikiem” umowę jeszcze w 1959 roku.
Apelacja została przez wydawnictwo odrzucona.
Okazało się następnie, że J. Andrzejewski złożył równocześnie Apelację w miesięczniku „Twórczość”. Utwór został zgłoszony do druku w nr 2/1968 miesięcznika. Powieść została w całości zakwestionowana przez Główny Urząd Kontroli Prasy. Wydział Kultury KC decyzję tę zaaprobował.
Nowy utwór J. Andrzejewskiego jest szyderczym paszkwilem na polską rzeczywistość o wyjątkowym, wręcz patologicznym nasileniu jadu i złośliwości.
[...]
Apelację wydał w listopadzie br. Instytut Literacki w Paryżu jako kolejny, 163 tom biblioteki paryskiej „Kultury”. Fakt nawiązania przez J. Andrzejewskiego jawnej współpracy z tym dywersyjnym ośrodkiem podobnie jak wystosowanie znanego listu otwartego do E. Goldstuckera dowodzi, iż J. Andrzejewski zdecydowanie pozostaje na pozycjach otwartej walki z władzą ludową.
Wydział Kultury proponuje:
1. Utrzymać zakaz publikowania utworów J. Andrzejewskiego w kraju oraz zakaz popularyzowania jego osoby i twórczości; natomiast przeprowadzić w środowisku literackim kampanię potępiającą J. Andrzejewskiego. Wypowiedzi w ramach tej kampanii byłyby publikowane.
2. Po Zjeździe bydgoskim ZLP w oparciu o nowy statut, projekt którego przewiduje pozbawienie członkostwa ZLP za współpracę z dywersyjnymi ośrodkami, spowodować usunięcie J. Andrzejewskiego z ZLP.
3. Zbadać możliwości prawne wszczęcia przeciwko J. Andrzejewskiemu postępowania karnego. Decyzję w tej sprawie uzależnić od dalszego postępowania J. Andrzejewskiego.
Warszawa, 13 grudnia
Marta Fik, Marcowa kultura, Warszawa 1995.
Umarł trzy dni temu Paweł Jasienica, czyli Lech Beynar – parę dni bez reszty zaprzątała mnie Jego śmierć i pogrzeb. […]
Zaszczuli tego szlachetnego i niezwykłego człowieka. Powiedział o tym na cmentarzu z nieprawdopodobną wręcz odwagą Jerzy Andrzejewski: jego przemówienie o niewoli słowa, o fałszach i wymuszonym milczeniu pisarzy było znakomite. Pięknie, choć nie tak odważnie mówił Stomma, mocne, choć nieco zbyt krasomówcze, przemówienie wygłosił mecenas Siła-Nowicki. Od towarzyszy broni przemówił pułkownik Rzepecki, dawny szef BIP-u (Biuro Informacji Politycznej AK), oraz inny pułkownik, z 1939 roku, pod którym Lech walczył. Od literatów mówiła Auderska (prezes oddziału warszawskiego) i niepotrzebnie moim zdaniem przez Władka B. [Bartoszewskiego] zgwałcony Parandowski od Pen-Clubu. Celebrował biskup Miziołek i ksiądz Falkowski, który w białostockiej wsi Jasienica ukrył niegdyś rannego Lecha, ratując mu życie – stąd potem pseudonim „Jasienica”. Na zakończenie odśpiewano „Jeszcze Polska” – to było wzruszające, wszyscy mieli łzy w oczach. […]
Cenzura wiele pokonfiskowała w klepsydrach Jasienicy, m.in. cały nekrolog od towarzyszy broni, wzmianki wszelkie o służbie żołnierskiej oraz… że Lech był wiceprezesem Pen-Clubu. […] Nie ma się co łudzić, komuchy szerokiego gestu nie mają, łaska wielka, że w ogóle pozwolili wydrukować te nekrologi.
Warszawa, 19–23 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Wielce Szanowny Panie Marszałku,
W imieniu Komitetu Obrony Robotników — ofiar represji w związku z wydarzeniami 25 czerwca 1976 pozwalam sobie przesłać na ręce Pana Marszałka dla Sejmu i władz PRL apel Komitetu, zawiadamiając zarazem w ten sposób o jego zawiązaniu. Apel nasz zawiera m.in. postulaty amnestyjne, które kierujemy przede wszystkim do Sejmu.
Z wyrazami poważania,
Jerzy Andrzejewski
Z Apelu do społeczeństwa i władz PRL:
Ofiary obecnych represji nie mogą liczyć na żadną pomoc i obronę ze strony instytucji do tego powołanych, np. związków zawodowych, których rola jest żałosna. Pomocy odmawiają tez agendy pomocy społecznej. W tej sytuacji rolę tę musi wziąć na siebie społeczeństwo, w interesie którego wystąpili prześladowani. Społeczeństwo bowiem nie ma innych metod obrony przed bezprawiem, jak solidarność i wzajemna pomoc.
Warszawa, 23 września
KOR — Komitet Ruchu Społecznego, red. Maria Buczyło, Warszawa 2006.
Przed południem ponad trzy godziny trwająca transmisja telewizyjna z uroczystości inauguracji pontyfikatu papieża Jana Pawła II.
Było to widowisko — w tym sensie, w jakim mówimy o widowiskowości misteriów obrzędowych — głęboko poruszające dostojnym pięknem celebracji oraz wielkością znaczeń, utrwalonych doświadczeniami wielowiekowej tradycji. Moment wychodzenia pontyfikalnego orszaku z bazyliki, inaugurujący mszę papieską na placu św. Piotra, odebrałem z przejęciem, które zawiera w sobie podziw przekraczający granicę porywającego zdumienia, także rzadką już w moim wieku łaskawą siłę wzruszenia. Nie sądzę, aby narodowość nowo obranego papieża odegrała w tych moich odczuciach rolę szczególnie mocno zaakcentowaną. Myślę, że i w innych okolicznościach byłyby one tej samej miary.
22 października
Jerzy Andrzejewski, Dziennik literacki 1972-1979, t. 2, Z dnia na dzień 1976-1979, Warszawa 1988.
Powodowani lękiem i troską o ład i spokój w społeczeństwie polskim domagamy się jak najrychlejszego uchylenia sankcji i zwolnienia z aresztu Mirosława Chojeckiego, aresztowanego dnia 25 marca b.r. [...] Znieważający zarzut przestępstwa pospolitego nie może zyskać wiary ani w oczach społeczeństwa polskiego, ani w oczach świata. Zarzut ten nie jego kompromituje, może zaś spowodować ogromne poruszenie i zbulwersować nader sfrustrowane społeczeństwo w sytuacji wielkich trudności gospodarczych. [...] Skutki tego postępowania nie dadzą się przewidzieć, mogą być niebezpieczne, wręcz groźne.
Jerzy Andrzejewski, Marian Brandys, Stefan Kisielewski, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski.
Warszawa, 9 kwietnia